Strona:Królewicz - żebrak wg Twaina.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wyjść możesz, dokąd jednak zamierzasz?
Tom spuścił głowę, mówiąc z cicha:
— Sądziłem, że będę mógł pójść gdzie mi się podoba; chciałbym powrócić do tej lepianki, gdziem się urodził, wzrósł i wychował. Tam mieszka matka moja i siostry, tam domek mój. Jam nie nawykły do takich bogactw, błagam, błagam, pozwólcie mi odejść!
Król milczał, pogrążony w zadumie.
— Bardzo jest możliwem, — rzekł król po chwili, iż obłąkanie jego spotyka się tylko na tym punkcie, iż jest przekonany, jakoby nie był księciem, zresztą umysł jego jest zdrów. Ha! przekonamy się o tem.
Tu król zagadnął Toma po łacinie, na co Tom odpowiedział, lubo niedokładnie.
— Z odpowiedzi księcia wnioskuję, że rozum jego nie chory. Jak pan sądzisz, panie doktorze? — zapytał, zwracając się do dworskiego lekarza.
— I ja tak sądzę, — rzekł doktór.
— A teraz — ciągnął król dalej, — zapytamy go o coś w innym języku.
Tu zagadnął Toma po francuzku. Tom milczał. Wszyscy spoglądali z obawą.
— Niechaj mi wybaczy Wasza Królewska Mość, — odrzekł po chwili, — ale nie znam tego języka.
Król ze smutkiem padł na poduszki. Dworzanie chcieli mu pospieszyć z pomocą, powstrzymał ich jednak ruchem ręki.
— Nic, nic, to przejdzie, — zawołał. — Przed chwilą w istocie byłem bliski omdlenia. Pójdź synu, — wyrzekł następnie, — niech twą chorą głowinę przytulę do piersi ojcowskiej. Nie lękaj się. Cierpienie twoje przeminie!
Tu król uniósł się na poduszkach, zwracając ku dworzanom.