Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Robiłem, co mogłem.
— I nic pan nie zrobiłeś! I trzeba będzie dłużej jeszcze siedzieć tu, w tym przeklętym kącie, wegetować, schnąć za życia. Rozpacz ogarnia...
— Dla czego? Na miłość Boską, człowieku, co jest rozpaczliwego w pańskiem położeniu?
— Napróżno tłomaczyłbym, pan tego nie zrozumiesz; dość będzie, gdy powiem, że odetchnę z chwilą, gdy stąd wyjadę na zawsze...
— A jednak tu się urodziłeś, panie Karolu, tu przyszedł na świat ojciec twój, dziadek... tu spoczywają ich kości...
Pan Karol zachmurzył czolo.
— Stara to piosnka... — rzekł niechętnie.
— Właśnie może dlatego każdy powinienby ją śpiewać...
— Są kwestye, co do których nie łatwo byłoby porozumieć się nam, panie Symplicyuszu.
— Mylisz się pan dobrodziej. Są kwestye, co do których nie może być dwóch zdań.
— A jednak...
— Chcesz pan powiedzieć, że pan myślisz inacze, a ja inaczej. Prawda, ale pańskie poglądy z czasem ulegną zmianie.