Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dużoby o tem mówić... Mam względem niego obowiązki, życzliwość mi okazywał zawsze...
— A wiesz, — rzekł z uśmiechem Karol — będziesz miał twardy orzech do zgryzienia.
— No...
— Pan Symplicyusz nie należy do przyjaciół mojej siostry.
— A to z jakiej znów racyi?
— Zapewne sam ci powie, dla czego.
— Cóż znowu!
— Taki dziwak... miewa swoje uprzedzenia.
— Moją rzeczą będzie usunąć je — ale co tam... Ja mam swoje zdanie, a skoro on mnie tak kocha, bo o tem nie wątpię, to powinien się cieszyć z mego szczęścia. No, Karolu, siadajmy na konie i jedźmy do Czarnej, ja u was i jutro być mogę. Wytłomaczysz mnie przed siostrą, a ona taka dobra... wybaczy.
Pan Karol długo namawiać się nie dał.
Wsiedli na konie i pojechali.
Przez drogę rozmawiali ciągle. Witold obszernie rozwijał swoje plany na przyszłość.
— Przekonasz się, — mówił — że zrobimy dużo, bo pole do działania mamy obszerne, bardzo obszer-