Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Długo certowali się obadwaj, aż Witold, dość prędkiego temperamentu i szczery z natury, zawołał:
— Panie Karolu, dlaczego my inaczej mówimy, a inaczej myślimy?
Na to zapytanie pan Karol na razie nie wiedział, co odpowiedzieć.
Witold powtórzył zapytanie.
— Ja przynajmniej... — odpowiedział po niejakiem wahaniu się pan Karol — ja przynajmniej...
— Przynajmniej politykujesz, panie Karolu, a między nami tak być nie powinno — albo bądźmy przyjaciółmi i braćmi, albo nie. Co tu w bawełnę owijać, ja, panie Karolu, chcę być twoim bratem, z całego serca pragnę... Oto moja rękę, podają ci ją.
Obadwaj zeskoczyli z koni i uścisnęli się serdecznie.
— Oto tak najlepiej! Szczerze, co w sercu, to i w mowie. Siądźmy tu oto sobie, pomówimy, nikt nie słyszy, nikt nie przeszkodzi... Słuchaj, Karolu, ja domyślam się wszystkiego... ja wiem, dlaczegoś z początku naszej znajomości krzywo na mnie patrzył... bo, przyznaj się, patrzyłeś krzywo...
— No, nie znałem cię jeszcze...