Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Edward bo wyśmiewa się z nas, z naszych zabiegów i nadziei.
— Jemu łatwo się śmiać, zamożny człowiek, nie potrzebuje się oglądać na żadne sukcesye.
Życie trzech sąsiednich dworków powróciło do normalnego trybu i toczyło się dalej spokojnie, jak leniwe wody małej rzeczki, wężem wijącej się między łąkami.

VI.

Miały gadatliwe kumoszki na Starem Mieście niewyczerpany temat do rozmowy. Dziad wrócił, dziad się zmienił, dziad wygląda jak ćwik, opalił się na twarzy, utył. Ktoby dał wiarę, że taki szkielet może kiedy utyć, a przecież tak utył! Widocznie gdzieś na morze musiał jeździć, do ciepłych krajów, do wód uzdrawiających. Dla czego nie? Taki bogacz może być wszędzie, gdzie tylko zapragnie, bo ma złoty klucz, co każde drzwi otwiera. Że jednak chciał naruszyć swoje skarby zaklęte, to dziwne. Dziwne albo i nie dziwne, bo nawet taki, co nic na świecie nie kocha, zdrowie swe przecież kocha. Widocznie śmierć mu w oczy zajrzała, więc się uląkł, brzęknęła mu kosą nad głową, więc otworzył swoje skrzynie, wziął kilka garści złota i w świat po zdrowie poleciał. Taki wie przecież, co go czeka po śmierci, więc nie chce umierać i radby odwlec