Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

oczy zapadnięte, nie patrzył się na nikogo i posuwał się jak automat.
Niedaleko mostu, gdy przez główną aleję przechodził, głośny okrzyk „na bok!” i tentent kopyt końskich przebudził go z zadumy. Odskoczył i obejrzał się. W powozie siedziała panna Izabella z nieodstępną ciocią, a vis a vis jakiś młody człowiek z dużą, czarną jak krucze pióra, brodą.
Sędzic uchylił kapelusza, panna Izabella skłoniła lekko główką i powóz szybko pomknął dalej... Młody człowiek zwrócił w boczną aleję, a ujrzawszy wolną ławeczkę, pod rozłożystym kasztanem, usiadł na niej i dumał...
Kto wie, dokąd biegły jego myśli? czy goniły za tym eleganckim powozem, w którym niejednokrotnie przejeżdżał przez cieniste aleje parku, zapatrzony w czarne oczy panny Izabelli, czy też pobiegły może daleko, do rodzinnej wioski, do swoich...
Samotnym i opuszczonym czuł się tu, wśród gwarnego rojowiska ludzi; dnie wydawały mu się niesłychanie długiemi, godziny upływały powoli... nieznośnie powoli... Chciałby wyrwać się ztad, uciec jak najdalej... Zbierał rozproszone myśli, kombinował, postanowienie jakieś chciał powziąć.
Wtem, gdy rzucił spojrzenie przed siebie, ujrzał, że zbliża się ku ławce ktoś z dawnych jego znajomych... Nie mylił się; był to pan Stanisław z Zielonki, brat panny Marty.
Zobaczywszy go, sędzic zerwał się z ławki.