Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dziej, drzewa się chwiały, błyskawice krzyżowały się po niebie; przerażający odgłos grzmotu wstrząsnął powietrze, kilka grubych kulek lodowych spadło na trawę...
Pan Karol na dłoń je zebrał i do pań pobiegł.
— No — mówił, — macie państwo, grad! słowo honoru daję, grad, i jaki jeszcze, możemy sobie powinszować!... Pani niech się nie obawia, tu bardzo rzadko pada, nawałnica bokiem przechodzi, wschodnią stroną. Właśnie nad moim folwarkiem, nad Lipką, Borkiem, nad Stawiskami może. Znam ja się na tem. To, co tu widzimy, nic nie jest, ale tam, tam co się dzieje, u nas! Pani dobrodziejko, ja poślę, żeby mój stangret zaprzęgał.
— Na taką burzę? niepodobna żeby państwo mieli odjechać!
— Nim on się wyguzdra, burza przejdzie, a tam u mnie, Bóg wie co się mogło porobić. O, o, patrzcie państwo — mówił, wskazując przez okno, — łuna! Pali się, od pioruna widocznie.
Wszyscy do okna pobiegli.
— Tak, jakby u mnie — zawołał pan Karol. — Na Boga, muszę jechać... niech