Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O czem mówisz?
— Niedawno nasze dzieci były jeszcze dziećmi, a dziś już ludzie. Tyle lat upłynęło, a zdaje mi się, że wczoraj uczyłam tych chłopców pacierza.
— Masz słuszność, Zosiu, czasem, zwłaszcza w zmartwieniu i w smutku, bywa taki dzień, że się rokiem wydaje, a później, gdy lata przejdą, gdy człowiek obejży się po za siebie i odtwarza w pamięci tysiące dni przebytych, to widzi jak one krótko trwały. Zwykła to rzecz, moja droga, i ostatecznie nie ma czego żałować. Co do nas należało, pełniliśmy chętnie i gorliwie, wedle sił naszych i możności, przygotowaliśmy dzieci nasze do życia, według naszego zdania, dobrze, a czy naprawdę dobrze — czas pokaże.
— O nie mów tak, nie wątpij o naszych kochanych chłopcach, ani o ich przyszłości, ja słuchać o tem nie mogę.
— Różnie bywa...
— Nie nie, jeżeli mnie kochasz, przestań o tem mówić, bo po co ta niepewność i niedowierzanie?
— Więc już nie mówię — odrzekł z uśmiechem.
— I nie wątpisz... ja wiem, przekonana jestem, że nie wątpisz... Nasze dzieci zawodu nam nie zrobią. Wszak poświęciliśmy na to młodość, siły