Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

siwe wąsy i takaż hiszpanka nadawały całej fizyognomii jakiś zaczepny, awanturniczy charakter. Pozory często mylą; myliły też i w tym razie, a każdy, kto znał bliżej pana Eugeniusza Sakowskiego, wiedział, że to człowiek spokojny, który nigdy nikomu wody nie zamącił.
Przed laty piętnastoma nabył on w sąsiedztwie Bud folwark Wolę, osiedlił się w nim i gospodarował. Z panem Marcinem łączyły go stosunki przyjaźni; jeden drugiego często odwiedzał, a w razie potrzeby dopomagali sobie nawzajem...
Gdy bryczka zatrzymała się przed dworem, pan Marcin na ganek, na powitanie gościa, wybiegł.
— Kochanego pana Eugeniusza, nie spodziewałem się dziś! — zawołał.
— Ja też, szczerze mówiąc — odrzekł przybyły — nie miałem zamiaru odwiedzać dziś drogiego sąsiada, ale zostałem zaalarmowany.
— Czem?
— Ano, przez ciebie, panie Marcinie. Żyda przysyłasz, dowiadujesz się czy jestem w domu, sądziłem więc, że się coś ważnego stało... no, i jako mnie widzisz, jestem; ale — dodał — chyba przecież złego nic nie ma... Zdrowiście tu wszyscy?...
— Dzięki Bogu, a u pana?
— U mnie także; jejmość moja na to, żeby chorować, jest za tęga, Helenka za młoda, a ja sam,