Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przez panią Zofię, czemby chciała się bawić, Władzia wskazała ręką na wracające z pastwiska źrebaki — i rzekła:
— Chciałabym na tym gniadym jeździć.
— Ależ, moje dziecko, dziewczynki w twoim wieku lalkami się bawią.
— Ja lalek nie lubię... wolę konia.
Pani Zofia postanowiła to dzikie stworzonko oswoić i obłaskawić, i udawało się to dość pomyślnie. Dziewczynka, traktowana po macierzyńsku, łagodnie, z coraz bardziej wzrastającą ufnością, spoglądała na swą opiekunkę i, o ile mogła, spełniała wszystkie jej zlecenia.
Niepokorna, wichrowata czupryna padła pod osrzem nożyczek, Władzia stała się podobną do rekruta. Zaczęto ją też mustrować, ale powoli, łagodnie. Bystre oczy musiały przez kilka godzin na dzień spokojnie patrzeć w książkę, palce manewrować igłą, szydełkiem lub drutami. Ciężko to było z początku...
Nieraz, siedząc z robótką przy otwartem oknie, miała wielką ochotę rzucić bawełnę na podłogę, wyskoczyć na dziedziniec i biegnąć, biegnąć wprost przed się, do lasu, do motyli, do ptaszków, ale jedno łagodne spojrzenie pani Zofii hamowało te zapędy; dziewczyna spuszczała oczy i, jakby przeczu-