Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przedemną starał ukryć, nie zbrukałeś honoru, obowiązku, sumienia...
— O nie! — zawołał młody człowiek — nie matko...
— A więc?
Zadawszy to pytanie, patrzyła mu w oczy, gładziła ręką jego włosy miękkie, obsypywała go pieszczotami, jak niegdyś malutkiego Leona, on ręce jej pochwycił i całował.
— Masz słuszność, mateczko — rzekł — powinnaś wiedzieć prawdę, wiem, że nie wyszydzisz mnie, nie wyśmiejesz, że zrozumiesz moją niedolę i że w twem dobrem, macierzyńskiem sercu znajdę współczucie...
— Tak, moje dziecko, znajdziesz je bezwątpienia, a ja szczęśliwą się czuć będę, że kochasz mnie, i że mi ufasz. Może to dobrze się stało, żeś nie pojechał z ojcem i z Józiem. Jesteśmy sami, nikt nam nie przeszkadza, możemy rozmawiać długo i swobodnie. Otwórz serce przedemną, jak przed najlepszym, najbardziej zaufania godnym przyjacielem... wyznaj mi wszystko...
Młody człowiek, z początku nie śmiało, urywanemi zdaniami, zaczął mówić o Władzi. Pani Zofia słuchała z dobrotliwym uśmiechem, nie przerywając ani jednem słowem. Była to jakby spowiedź długa, szczera, serdeczna, historya przyjaźni dwojga