Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

miłosierdzia, wiecznie na łasce być nie mogę, przez całe życie wdzięczność dla was zachowam, modlić się będę za waszą pomyślność, ale mi nie tamujcie mej woli; chcę pójść w świat, nauczę się czego, będę pracowała samodzielnie na swój kawałek chleba...“ Tłómaczyliśmy jej, że jest przez nas uważana za rodzone dziecko, że troska o jej los i przyszłość jest naszem zadaniem. Uparła się przy swojem...
— Dawno odjechała?
— Przed tygodniem... Sądziliśmy, że to kaprys chwilowy, że przejdzie, ale w ostatnich czasach tak nalegała, tak prosiła, że nie było sposobu odmówić... Nie sądź Leonku, że puściliśmy ją w świat tak, jak chciała. Ojciec sam odwiózł ją do Warszawy, ulokował przy pewnej porządnej rodzinie, zarządził, żeby czuwano nad nią i w razie potrzeby, żeby miała wszelką pomoc i opiekę. Co mogliśmy zrobić więcej, mój Leonku, sam osądź. Ja nie mogę rozwiązać tej zagadki, tego postanowienia. Mniej więcej, od pół roku widziałam, że w usposobieniu Władzi zaszła poważna zmiana. Wesoła zazwyczaj, aż do pustoty, ni stąd ni zowąd, spoważniała; zaczęła się często zamyślać, w oczach jej dostrzegałam ślady łez. Znać było, że cierpi, zmizerniała, schudła... Zaniepokojona w najwyższym stopniu, zaczęłam ją badać, usiłowałam