Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niach, parę pan sprowadził, a i z naszej stadniny w tym roku czworo na stajnię poszło. Dla panicza mamy wierzchowca karego. Aj, koń, koń... choć pod króla...
— Na prawdę?
— Nie wiem ile pan dziedzic za niego zapłacił, ale jest na co spojrzeć, tylko że gorący ogromnie...
— Uchodzi się...
— I ja to powiadam... Panicz młody, to sobie rady z nim da, piękny koń, o dziesięć mil takiego szukać, nie znajdzie...
Było już koło godziny dziewiątej. Ciepło bardzo, ale jeszcze nie gorąco, promienie słoneczne napełniały las blaskiem, złociste piętna kładły się na paprociach, mchach, trawie, na czerwonych, dojrzewających poziomkach, na kwiatkach, które u stóp drzew ogromnych wszystkiemi barwami tęczy błyszczały. Gdzieniegdzie drgała jeszcze kropelka rosy, zawieszona na trawce, lub na liściach wchłaniała w siebie promień słoneczny, nie przeczuwając, że w tem zetknięciu kończy się jej istność, że zamieniona w parę, niewidzialnym, dla oka ludzkiego niepochwytnym obłoczkiem, uniesie się w górę do chmur, by znowuż zejść na tę ziemię w postaci kropli deszczu i znowuż na jakim listku zawisnąć...