Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ja Bogu dziękuję, że sam mam kawałek śledzia, jeszcze komu bym dawał! Ale wy, Wojciechu, piękne cygara palicie, taki zapach, to musi być kosztowny interes...
— A palę od samej stacyi... Co jedno skończę, zaraz mi drugie w gębę tkają. Bardzo grzeczne państwo i okrutnie wesołe...
— Pewno bogaci... muszą mieć dużo pieniędzy...
— Chyba że, postrojone to jak lalki, a o tysiącach wciąż gadają jak żydy.
— Nie może być?!
— Toż na koźle siedząc słyszę.
— O tysiącach, o prawdziwych tysiącach?
— Wyraźnie mówię, o tysiącach rubli... ta panna powiadają będzie miała pięćdziesiąt tysięcy, a tamta trzydzieści, a jeszcze insza czterdzieści, a o jednej gadali, że ma sto tysięcy...
— Sto tysięcy, sto tysięcy...
— Aha! Pewnie by wam się chciało być kawalerem do takiej, ale już krzynkę zapóźno... Musi tam w Warszawie okrutny na bogate panny urodzaj...
— Ja miarkuję, że to nie prawda jest...
— Dlaczego?
— Między waszymi pasażerami widzę młodych