Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nic słuszniejszego: przecież o tę rączkę będą się ubiegali młodzi ludzie, niejeden z nich zapewne się oświadczy, najszczęśliwszy zaś z tego grona weźmie ją na całe życie, to jest aż do śmierci lub separacyi. Jeżeli więc ma brać, niechże wie przynajmniej, że bierze atłas, aksamit, słowem, coś wyjątkowo pięknego i doskonałego, a nie zwyczajną rękę, stwardniałą od pracy.
Co ma robić panna o ślicznych rękach, gdy się niebo jesienne zasępi, gdy ciężkie chmury wloką się ponad ziemią, gdy o południu zmierzch się zaczyna? Do ogrodu wyjść nie sposób, gdyż wszystkie aleje i ścieżki pokryte są gęstą warstwą błota, a z pozbawionych liści gałązek wiatr strąca grube krople deszczu.
Niema róż, niema gwoździków, nawet najpóźniejsze astry jesienne już dawno okwitły i tylko poczerniałe łodygi świadczą o ich minionem, krótkotrwałem istnieniu. Niema po co wyjść do ogrodu, niema z czego robić bukietów — trzeba siedzieć w mieszkaniu i nudzić się, nudzić okropnie!
Wprawdzie są książki, ale już przeczytane, niektóre nawet dwu i trzykrotnie;