Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Suma na Kocimbrodzie.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ulicy, w kościele, w ogrodzie spacerowym, ale przechodził koło nich obojętnie, nie zaciekawiały go wcale.
Zdarzało się, że przyszła czasem jaka wystrojona pani do kancelaryi, za interesem; względem takiej dependent silił się na uprzejmość, kłaniał się nizko, tytułował ją: panią dobrodziejką, szanowną, czcigodną, podawał jej najczarniejsze z czarnych krzeseł kancelaryjnych, z nizkim ukłonem odprowadzał do drzwi i na tem koniec...
Widział wielką uprzejmość mecenasa względem dam i usiłował go naśladować, — tylko że mecenas, jako człowiek światowy i towarzyski, robił klientkom honory elegancko, z szykiem starego salonowca i birbanta, Korkiewicz zaś niezgrabnie i ciężko.
W towarzystwach nie bywał, całe życie przepędzał w odosobnieniu, samotnie — dnie w kancelaryi, noce w stancyjce na poddaszu. Dlatego też dwie godziny, spędzone w mieszkaniu i w towarzystwie panny Emilii, zrobiły na nim tak silne wrażenie. Nie mógł się opędzić różnym myślom, które tłumnie cisnęły mu się do głowy; był zły, gniewał się sam na siebie.