Strona:Klemens Junosza - Przymuszona.djvu/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Z jakiéj racyi?
— Bo pieniądze Żydzi dawali. Jak tylko panu Teodorowi było potrzeba, zaraz depesza do Abrama, Abram wnet jechał do Warszawy i wiózł, ile młodzieniec zażądał.... Czemuż ja się o tem dowiedziałem za późno!.. Przepadło... i już się nie wróci.... Czy pan dobrodziej dawno widział pana Teodora?
— Przed rokiem spotkałem go za granicą; właśnie mówił mi, że stracił ojca, że zamierza się żenić, zapraszał, żebym go odwiedził. Przyjechawszy do kraju, natychmiast pośpieszyłem do Kępówki...
— A no tak... tak, różnie się dzieje na świecie... Otóż, nieboszczyk umarł przed dwoma laty. Taki sam letni wieczór był jak dziś, tak samo słońce zachodziło za to wzgórze nad rzeką... Pan Medard, jak zwykle spać się położył zaraz po obiedzie, a przed wieczorem miał wstać; kazał babie, żeby go obudziła... Nie wstał, panie, zmarł podczas snu. Baba w krzyk, rwetes w całym domu, ludzie się zbiegli, posłałem po wójta. „Na miłość Boską, mówię, człowieku, pieczętuj, ludzie o bogactwach głoszą, niechże co zginie, najniewinniejszego mogą posądzić. Odzienie tylko lepsze zostawcie, aby go w niem pochować, a resztę zamykać i pieczętować!“ Akurat laska laku na stole leżała, wójcisko za cholewą pieczęć miał, świadkowie byli, pisarz przyleciał, zrobiło się w moment wszystko jak należy. Babę wypędziłem do czworaków, ciało złożyliśmy w stołowym pokoju, reszta na klucz, klucze wójtowi — trochę się uspokoiłem. Zaraz potem na bryczkę, na całą noc do miasta, po trumnę, po światło, dałem znać do sądu, pchnąłem depeszę do pana Teodora... O i tam w mieście Abram mi pierwszego klina w głowę zabił... Jestem, panie dobrodzieju, w sklepie — włazi. — „Dzień dobry,“ — powiada. — Dzień dobry. — „Już?“ — Co już? — „Umarł?“ — Kto? — „No, pan.“ — Umarł.... mówię. — „To dobrze....“ — Zwaryowałeś Żydzie! dlaczego dobrze? — „Nu, o co się gniewać? — powiada — dla pana Michalskiego może to być źle, a dla mnie jest dobrze, a dlaczego dobrze, to pan Michalski zobaczy...“ Tknęło mnie coś, ale nie miałem czasu zastanawiać się nad jego słowami; trzeba było jechać do parafii, do proboszcza, zamówić nabożeństwo, pochowanie; jak wiadomo, w takiem zdarzeniu trzeba się śpieszyć... I od tej pory, od chwili śmierci nieboszczyka wuja pańskiego, to jużem się ciągle tylko śpieszył i kręcił, jak mucha w ukropie, aż do zeszłego tygodnia. Dopiero teraz odpoczywam, ale ten odpoczynek gorszy jeszcze od poprzedniego skrętu. Podobny on do takiej ciszy letniej, po której burza zaraz nadchodzi...
— Jakże to?
— Ano, zaraz, panie dobrodzieju... trzeba opowiadać po kolei, jak było. Pan Teodor przyjechał zaraz; potem doktorowie i sędzia, potem sąsiedzi na eksportacyę i na pogrzeb, potem znów urzędnicy, zdjęli pieczęcie, szukali testamentu. Nie znaleźli; jedyny syn i jedyny dziedzic był pan Teodor. Zaraz ruszyły się i Żydziska; przyjechał Abram, a z nim cała fura wspólników, krewniaków, braci... Sądny dzień nastał, obrachunek, — ażem struchlał, panie dobrodzieju, połowa znacznego kapitału stopniała od razu, jak kawałek lodu na słońcu. Za łeb się złapałem! Myślę sobie: jam tu niepotrzebny, — powiadam więc panu Teodorowi, krótko i węzłowato: — Padam do nóg! Ten mnie za obie ręce. — A, mówi, panie Michalski, to nie może być!.. Pracowałeś tyle lat przy ojcu, będziesz i przy mnie. — Kiedy-bo pan dziedzic, powiadam, głupstwa robi! — Poprawię się, odrzekł, zmądrzeję, ale mój Michalski, nie opuszczaj mnie... Ja za parę dni odjadę, a bez ciebie wszystko rozkradną... Cóż miałem robić?.. zostałem i, jak pan widzi, siedzę.
— Teodor niedawno się ożenił?
— Bardzo niedawno, dwa miesiące temu... tak, dwa miesiące i tydzień.
— I tak jakoś dziwnie...
— Dziwnie, bo dziwnie, a jabym powiedział jeszcze gorzej, ale wolę się w język ukąsić... Zostałem tedy; pan Teodor pieniądze zabrał, wyjechał i jak kamień w wodę przepadł. Tylko mi tyle zapowiedział, żebym dwór zburzył, a nowy postawił, że mi budowniczego przyśle, plany jakieś. Widzę, że pałac chce stawiać. Hola... powiadam, za pozwoleniem, Kępówka pałacu nie wytrzyma, pęknie! — A, mówi, są kapitały... Ja pytam: gdzie? Stuknął się dłonią po piersiach, w to miejsce, gdzie kieszeń jest, i powiada: — „Tu!“ Pomyślałem sobie: taka hypoteka bardzo niepewna, alem zmilczał... Dopiero nad wieczorem znowuż do niego: — Panie dziedzicu, tłómaczę, budowniczy na psa, pałac na psa, wszystko na psa... Tak nie idzie... Ja panu ze starego nowy dom zrobię, bez dużego kosztu; będzie duży, wysoki, porządny dwór co się zowie. Wahał się długo, nareszcie przekonałem go, ustąpił... Nazajutrz zabrał się i pojechał; nie widziałem go długi czas, listów też nie było. Zabrałem się do budowania, znowu więc miałem skręt i urwanie głowy z majstrami, robotnikami, ale postawiłem budynek na urząd, że sto lat mógłby stać i jeszcze wnukom pana Teodora służyć. Przebiedowałem tak w swych kłopotach półtora roku, nadeszła wiosna, z nią znowu skręt gospodarski, aż naraz, jak piorun z jasnego nieba, spada na mnie depesza: „Przyjechać natychmiast.“ Lękam się, w strachu jestem: czy chory, czy jakie nieszczęście, wypadek?.. Każę zaprzęgać konie, pędzę do kolei jak waryat, trafiam akurat na pociąg i jestem w Warszawie.
— Nie słyszałem, żeby Teodor chorował w tym czasie.