Strona:Klemens Junosza - Pogodny zachód.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziniec ujrzał małą, jasnowłosą dziewczynkę, bawiącą się na trawniku. Kulasińska stojąc na ganku i zasłaniając dłonią oczy od słońca, przypatrywała się maleńkiej.
Ledwie z konia zsiąść zdążył, już Kulasińska recytować zaczęła:
— Proszę wielmożnego pana, jakie to śliczne, żeby kto nie urzekł, jakie mądre! a gospodyni! co to za gospodyni, to jak żyję nie widziałam! Panie obie jeszcze śpią, a to biedactwo wstało już od trzech godzin. Jak wstało tak zaraz do mnie, bo i do kogóż miało iść? Ona już była ze mną u kur, u kaczek, w oborze, a taka dowcipna i zna się, jak mi Bóg miły, zna się! Powiedziała, że łysa krowa najlepsza! ktoby się to po takiem maleństwie spodziewał?! i prawdziwie, że nasza łysa najlepsza w całej oborze. Takie małe i to odrazu, powiadam wielmożnemu panu, przez zająknięcia gada, że łysa najlepsza! Wiary dać trudno, dalibóg!
— Ale, moja Kulasińska, czyś pamiętała przynajmniej o śniadaniu dla tej małej gospodyni?
Szafarka z oburzeniem ramionami ruszyła.
— Jezus, Marya, Józef! wielmożny pan to zawsze!... toż u nas, nieprzykładając, nawet kura i to najedzona, że ledwie wól dźwiga, a takie dzieciąteczko miałoby głód mrzeć? a tożbym chyba sumienia nie miała! chybabym do świętej spowiedzi nie chodziła! Dałam herbatki, śmietanki, konfiturów, czego sama chciała, bo była ze mną i we spiżarni, wszędzie była; gdzie jeno ruszyłam się, to i ona za mną. Teraz chciała się zabawić na trawniku, to stoję i patrzę. Co to takie dziecko! to, proszę wielmożnego pana, trzeba strzedz jak oka w głowie, bo to i pies może, broń Boże, nastraszyć i gąsior uszczypnie! A staw? Matko Boża! aż mi mrowie przechodzi po plecach, gdy pomyślę, że u nas woda tak blizko! Czy to trudno o nieszczęście? Nóżka się obsunie i benc! i już po wszystkiemu. O, proszę wielmożnego pana, z temi dzieciakami to niech Bóg najwyższy broni; indyczęta w mokre lato łatwiej wyhodować, niźli taki drobiazg... Już ja w tem na wszystkie cztery boki jestem spraktykowana, to wiem.
Pan Jan nie przerywając mowy Kulasińskiej, która wpadła w zwykły swój oratorski zapał, przypatrywał się rozbawionej dziecinie. Mała była zajęta układaniem jakiegoś bukietu z trawy i jednocześnie prowadziła rozmowę z żółtym motylkiem, który siedział na kwiatku koniczyny. Zapytywała go o różne kwestye, ale on nie odpowiadał wcale, tylko skrzydełkami bezustanku trzepotał.
— Widzi wielmożny pan — rzekła Kulasińska — jak to się maleństwo ślicznie bawi; ani się obejrzy nawet — Zosiu! panienko!
Dziewczynka odwróciła główkę i spojrzała dużemi, niebieskiemi oczami.
— Chodź, chodź Zosiu na ganek, pan przyjechał, trzeba się z panem przywitać.
Dziecko z nieśmiałością zbliżyło się do pana Jana, lękało się zapewne jego wielkich wąsów i marsowej postawy, lecz trwoga krótko trwała. Stary umiał jakoś zjednać sobie sympatyę Zosi, tak dalece, że wdrapała się mu na kolana i rozmawiała z nim śmiało, bez obawy, jakby ze starym, dobrym znajomym.
Kulasińska pobiegła do kuchni, a pan Jan ze swoją nową przyjaciółką pozostał na ganku.
— Ty masz na imię Zosia? — zapytał.
— Ja Zosia, a ty?
— Dziadzio; pamiętaj, żebyś zawsze tak na mnie mówiła.
— Dobrze, a czy ty jesteś mój dziadzio?
— Twój.
— Prawdziwy?
— Prawdziwy, moje dziecko, najprawdziwszy.
— Ale wąsy to chyba masz nieprawdziwe?
— Dla czego?
— Bo takie białe; chyba sobie z nici zrobiłeś wąsy, ja wiem, że z nici; a czy ty umiesz bajki? dziadziu.
— Umiem, moje dziecko.
— To powiedz, mój złoty, drogi dziadziu, powiedz koniecznie, ja tak lubię bajeczki.
Trzymając dziecko na kolanach, zaczął opowiadać bajeczkę, ale wcale niepodobną do tych, które Zosia dotychczas słyszała. Opowiadał takie śliczne bajeczki, że Zosia otworzywszy szeroko modre oczęta, słuchała w zachwycie i odrazu pokochała dziadzia.
Powiedziała, że za nic na świecie nie odjedzie z Olchówka i mamy ztąd nie puści, bo w Olchówku ładnie i wszyscy ludzie dobrzy. Kulasińska bardzo dobra, a dziadzio jedyny w świecie, drugiego takiego nie znajdzie nigdzie.
W oczach pana Jana malowało się rozrzewnienie; jakieś nieznane dotychczas uczucie budziło się w jego sercu. Drobna istotka, szczebiocząca na jego kolanach, wydała mu się prawie nieziemskiem zjawiskiem.
Przytulał dziecinę do piersi, głaskał złotowłosą jej główkę i zdawało mu się, że ta drobna istotka osłodzi wszystką gorycz, jaką w życiu tułaczem wypił, że wynagrodzi wszystkie smutki, osamotnienie i sieroctwo starości.
Olchowiecki pieszcząc małą Zosię, marzył i rozrzewniał się, a ona szczebiotała do niego rozkosznie, uśmiechała się, gwarzyła, nazywała najdroższym dziadziem, ciągnęła za wąsy, aż nareszcie zmęczona długą zabawą, upojona świeżem powietrzem usnęła, oparłszy główkę na piersiach p. Jana.