Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ma na własne uszy słyszałam, a jeżeli, powiada, panna Franciszka przekłada ciszę wiejską, jeżeli upodoba sobie w ustroniu, w gaikach, ogrodach, to i to miéć może, zaraz majątek kupię, powozik będzie miała, koniki. I cóż ty na to Franiu? co, szczęśliwe dziecko!
— Nic, proszę pani, nie chcę ani jego domów, ani wsi, niech mi da święty pokój.
— Uparta! co to za upór, co za upór, jak żyję nic podobnego nie widziałam.
— Ja to samo mówię — wtrąciła pani Janowa.
Panna Franciszka nie odpowiedziała nic, wzięła robótkę do ręki i usiadła przy oknie. Oczy miała utkwione w krosienka, widocznie nie pragnęła przyjmować w rozmowie udziału.
Pani Kowalska nie dawała za wygranę.
— Bo pani o tem nie wie — mówiła do swej przyjaciółki, tak jednak żeby Frania słyszéć mogła — pani może nie wie o tem, jakie wspaniałe prezenta szykuje...
— Prezenta?
— A tak. Wyobraź sobie kochana pani, wczoraj wypadkiem wstąpiłam do jubilera, bo mi kamyk z pierścionka wypadł, wstąpiłam, no i patrzę na różne śliczności, co się aż w oczach mienią. Boże drogi, pomyślałam, jacy to szczęśliwi ci bogacze, wszystko miéć mogą co zechcą!
— Spodziewam się.
— Tak westchnęłam sobie w cichości duszy i patrzę dalej. Pyszna złota brosza, obsypana brylantami, aż się mieni. Pytam jubilera: mój złociutki panie, co też to cacko może kosztować? a on powiada: to droga rzecz, proszę pani, i już zamówiona. Zamówiona! zawołałam, chyba przez jakiego magnata? Gdzietam, powiada, proszę pani, zamówił ją pan Marcinkowski. Słychać że się żeni, widocznie więc na prezent mu potrzebna. Szczęśliwa panienka, która tego człowieka dostanie, powiada, bardzo szczęśliwa. To złoty człowiek, skarb nie człowiek, dziś takich wielu nie znajdzie... Słyszałaś, Franiu co ja tu opowiadam?
— Nie.
— Szczególna rzecz, mówiłam przecież dość głośno.
— Katar mam i trochę niedosłyszę.
— Pan Marcinkowski kupił przepyszną broszę z brylantami.
— Bardzo dobrze.
— I ja powiadam, że to dobrze... dla kogoś.
— Niech ją sobie przypnie do kapelusza i nosi. Będzie mu bardzo do twarzy.
Takie rozmowy prowadzono codzień w mieszkaniu pani Janowej, a biedna Frania przygnębiona, blada, słuchała obojętnie na pozór, ale nieraz z trudnością mogła powstrzymywać łzy, co się do jej oczu cisnęły.
Serce jej buntowało się przeciwko nienawistnym więzom, które jej chciano narzucić. Czuła żal do matki, że pragnie ją unieszczęśliwić, znienawidziła panią Kowalską i niemiłego konkurenta, który co drugi, trzeci dzień przychodził i doprowadzał ją do rozpaczy nadskakiwaniem swojem i konceptami. Bo pan Marcinkowski chciał być lekkim, wesołym, ożywionym, dowcipnym, udawał motylka.
Zdawało się biednej dziewczynie, że się wszyscy przeciwko niej sprzysięgli, świat wydawał jej się smutny, życie ciężkie.
— Czyż nie mam ani jednej duszy życzliwej? — pytała sama siebie — czyż mnie wszyscy opuścili?