Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zaśpiewał kilka starych, znanych, ale zawsze słuchanych mile piosenek. O czarnym kruku, co niósł w dziobie białą rękę z połyskującym na niej pierścieniem, o liściach spadających z drzewa, o ptaszęciu polnem śpiewającem nad mogiłą.
Panna Franciszka ocierała łezki ukradkiem, a matka jej rozpłakała się na dobre. Pani Kowalska również nie mogła się oprzéć wzruszeniu i szepnęła do swojej przyjaciółki:
— Moja złociuchna pani, i dziwić się, że taki hrabiance głowę zawrócił!
— Ślicznie śpiewa, wzruszył mnie do głębi. Dzieckiem jeszcze będąc te piosnki słyszałam.
Pani Kowalska nagle stuknęła się palcem w czoło.
— Pani droga — szepnęła — ja już teraz wszystko o nim wiem!
— Co pani wie?
— Wiem, jak szczęścia córki pragnę.
— Więc powiedz mi pani.
— A co to, to nie! Wszystko powiem, ale tego nie powiem. Za nic na świecie nie powiem... chyba pod największym sekretem.
— Jak pani uważa — odrzekła gospodyni — nie jestem tak bardzo ciekawa, żebym aż miała wydzierać pani tajemnice...
— Ależ ja przed panią nie mam żadnych tajemnic. Boże miłosierny! zkąd znowuż! za kogo mnie pani ma! Jabym też pani nie powiedziała! Owszem, zaraz nawet powiem. Usiądźmy sobie trochę dalej, pod oknem, nikt nas nie usłyszy.
Rzekłszy to, przeciągnęła panią Janowę ku oknu. Obie usiadły na krześle i rozmawiały szeptem.
Młody człowiek przestał śpiewać.
— Serdecznie dziękuję — rzekła Frania, podając mu rękę — wszak usłyszymy pana jeszcze? Przyjdzie pan kiedy do nas?
— Chciałbym.
— Dlaczegóż taka warunkowa obietnica! Czy znowu zamierza pan wyjechać w świat, daleko?
— Nie wiem, pani, to zależy.
— Od czego?
— Od różnych okoliczności. Człowiek, widzi pani, jest jak liść z drzewa zerwany. Wiatr powieje i unosi go z sobą, dziś tu, jutro tam.
— Nie zgadzam się na to. Są ludzie przecież trzymający się stale swoich rodzinnych kątów, siedzący na miejscu.
— Tego się właśnie boję — odpowiedział z uśmiechem.
— Boi się pan, a to z jakiej przyczyny?
— Trzymając się jednego miejsca, można się przywiązać do niego, do ludzi.
— Więc to pana obawą przejmuje!?
— Mam w tem swoją racyę. Widzi pani, pragnąłbym jak najdłużej zachować swobodę serca, a lękam się o nią, bom wrażliwy, uczuciowy, może aż za nadto...
— Pragnąc tej swobody, odbiera pan zarazem sercu swemu możność przywiązania się do kogoś, kochania, a bez tego cóż życie warto? Traci ono cały urok poezyi i zamienia się w szarą, nudną, jednostajną prozę... Czy nie myśli pan zostać zakonnikiem i zamknąć się na całe życie w klasztorze?
— Nie, pani.
— A więc?
— Cóż mam odpowiedziéć! Wiem ja o tem, że pani ma słuszność, że bez kochania życie pozbawione jest czaru i uroku, ale jeżeli się ma jakieś ideały wyższe, to dla nich trzeba się nieraz wyrzec osobistego szczęścia.