Strona:Klemens Junosza - Panna Franciszka.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na głównej alei pod kasztanami, można było widziéć całą inteligencyę miejską, odbywającą wzajemny przegląd toalet.
Pani Janowa z Franią siedziały na ławeczce, pani Kowalska dotrzymywała im towarzystwa. Panie starsze gawędziły o ciężkich czasach, o niegodziwości sług, o różnych kłopotach domowych, Frania była zadumana i nie przyjmowała wcale udziału w rozmowie.
Machinalnie kreśliła coś na piasku końcem parasolika.
Nagle zbudził ją z zadumy krótki, jakby stłumiony okrzyk pani Kowalskiej.
— Jezus Marya!
— Co się stało, co pani jest?
— Widzicie, patrzcie, tam, w bocznej alei... idzie tu, za chwilę będzie tuż koło nas.
— Kto?
— Jako? nie poznajesz go pani?
— Pan Alfons — szepnęła Frania i twarz jej pokryła się nagle rumieńcem.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! a on się zkąd tu wziął?
— Pani, moja złociutka — szeptała pani Kowalska, — będzie przechodził, ukłoni się... trzeba go zatrzymać, koniecznie wszelkiemi siłami, zatrzymać, może zaprosić na obiad. Będziemy wiedziały wszystko... wszystko... z najdrobniejszemi szczegółami.
Pani Janowa skinęła głową na znak zgody.
Młody człowiek zbliżał się szybko. Przechodząc koło ławki ukłonił się grzecznie i chciał pójść dalej.
— A! godziż-to się tak mijać dobrych znajomych?! — zawołała pani Kowalska, zwłaszcza po tak długiej nieobecności. Siądźże no pan trochę... Franiu posuń się. Tak dawno nie widziałyśmy pana... kiedy pan przyjechał?
— Przed trzema godzinami.
— Dopiero!
— Tak, a że przebyłem dość długą i uciążliwą drogę i czułem się trochę zmęczonym, więc przyszedłem tu, do ogrodu, orzeźwić się trochę.
— Doskonale się składa — rzekła pani Janowa, siląc się na uprzejmość — bierzemy pana w opiekę i w niewolę. Nie puścimy... wszak pójdzie pan do nas na obiad?
— Doprawdy, nie wiem sam co zrobić.
— To paradne! — zawołała pani Kowalska. — Pójść z nami. Pani Janowa zaprasza i Frania zaprasza.
— I pani? — spytał młody człowiek z uśmiechem.
— I ja także. Trzeba panu wiedziéć, że jestem egoistka i że chciałabym raz jeszcze usłyszéć tę śliczną piosenkę, którą pan wtedy śpiewał u nas.
— Co też mówisz, Franiu — odezwała się pani Kowalska — nie zawsze jest się w usposobieniu do śpiewu, zwłaszcza jeżeli kto ma zmartwienie, jak pan Alfons.
— Zkądże pani wie, że ja mam zmartwienie?
— To już, proszę pana, mój sekret, dość, że wiem. Już to ja wogóle miewam niezłe informacye.
— W tym razie zawiodły panią dobrodziejkę.
— Więc nie masz pan żadnych, a żadnych zmartwień?
— Najmniejszych. Jestem młody, zdrów, silny; zkądże więc powód do smutku?
— No, widzi pan, bywają niekiedy nieziszczone zamiary, plany niedoszłe do skutku... obawy.