Strona:Klemens Junosza - Na chlebie u dzieci.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kto wie? może nawet jest w zmowie z Jackiem? Teraz takie czasy, że można się wszystkiego spodziewać. Jacek zawsze patrzy ponuro, a jak się odezwie, to jak prawdziwy zbójca...
Joel myśli, jakby uratować życie — to jest pierwszy interes; drugi interes, jakby uratować kilkadziesiąt rubli, jakie ma przy sobie; trzeci, w jaki sposób ocalić okowitę. Zdaje mu się jednak, że wszystkie te trzy interesa wogóle nie są pewne... Wolałby ich nie znać.
Tymczasem wóz zbliża się ku owemu człowiekowi...
— Jacek! Jacek! — odzywa się Joel, — słuchajno panie Jacek, mój kochany panie Jacek!
— Cóż ci się tak na kochanie zebrało?
— Co się miało zebrać? fe! Było uzbierane — ja was zawsze bardzo lubię — ja zawsze dla was życzliwy. Pamiętacie, jak wam przeszłego roku dałem półkwaterek wódki na kredyt?
— Ale wzięliście nową czapkę na zastaw...
— Wielki interes! Przecież ja wam tę czapkę oddałem.[1]
— Jacek! mój panie Jacek... proszę was, czy wy nie wiecie, czego ten człowiek chce?
— Jaki człowiek?
— Nie widzicie? wy, Jacku, nie widzicie tego człowieka?
— Gdzie?

— Przecież on stoi niedaleko... tam... patrzcie za krzakami... Mnie się zdaje, że on coś niedobrego myśli.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brakującą linijkę tekstu uzupełniono na podstawie wydania z 1890 r.