Strona:Klemens Junosza - Na chlebie u dzieci.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale! jakże pośpieszy, kiedy ledwie idzie, taki pijany.
— Chodźcie do kuźni, Macieju, — rzekł kowal, — przymkniemy trochę drzwi.
— Zimno wam?
— Nie, ale patrzeć nie chcę na Wincentego, bo mi żal, zmarnował się nieborak naszczęt.
— Jak Suchowola Suchowolą, jeszcze takiego zatraceńca w niej nie było i chyba nie będzie.
— Ha! sam tego chciał. Ja mu radziłem po dobremu, po ludzku, ale co to pomoże! Sprawiedliwie ludzie powiadają: jak Pan Bóg chce kogo ukarać, to mu rozum odbierze. Niema już dla niego żadnego poratowania, zginie kiedy marnie w rowie przy drodze, albo u swego kochanego Joelka pod ławą.
— Źle, źle! mój panie Kusztycki, — źle się dzieje!
— Wyjrzyjcie-no, czy poszedł już Wincenty?
Łomignat przez uchylone drzwi wyjrzał i rzekł:
— Juści powlókł się, jak nie na swoich nogach, ku wsi.
— No, niech sobie idzie z Bogiem, a my bierzmy się do roboty.
Ściemniło się...
Przed chałupą niegdy Pypcia, w której teraz jego dzieci rządziły, stała gromadka ludzi. Grzędzikowski między nimi rej wodził.
— Jako na ten przykład, — mówił, — nic nie