Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i garbiąc, ze słodziutkim uśmiechem na twarzy, przybysz stanął na ganku i witając obecnych ukłonem, rzekł:
— Przyjechałem do mego przyjaciela, pana Hieronima... czyż nie mogą mi państwo wskazać, gdzie go mam szukać?
— Pan Hieronim — odrzekł Kaliński — jest obecnie w Warszawie, a kiedy powróci nie wiemy.
— Co za szkoda — zawołał nieznajomy, załamując ręce — co za szkoda! Kilkaset mil koleją, kilka stacyi pocztą i napróżno. Takie to już moje szczęście. Trudno, trzeba się z losem pogodzić. Czy pozwolą mi państwo spocząć chwilkę po nużącej podróży. Pocztylion konie popasie i odjadę.
— Ależ nie tylko pozwolimy, ale prosimy pana — odezwał się niewidomy — pan Hieronim bratem moim jest, więc jego goście są moimi także.
— Przysłowiowa, tradycyjna gościnnność! — rzekł przybysz, zginając się aż do ziemi prawie. — Dziękuję, a ponieważ jestem tu nieznany, przeto pozwolą państwo, że się przedstawię. Mieczysław Winterblum jestem, dawny znajomy i przyjaciel pana Hieronima. Dawny i serdeczny stosunek nas łączy. Niech państwa brzmienie mego nazwiska nie razi. Jest ono obce, ale jam już od ojca i dziada tutejszy. Z dobrej saskiej szlachty pochodzę, przodek mój jeszcze za Brühla w kraju tym osiadł i poczciwie mu służył. Działo mu się nieźle, więc i o Saksonii, pochodzeniu swem, ba nawet i o Lutrze zapomniał, wsiąknął w Warszawę jak kropla wody w gąbkę. Hi... hi... nie trudno się zasymilować, gdy grunt poczciwy i żyzny. Każde ziarno, które wiatr przyniesie, zakorzeni się na nim i przyjmie...
— Anielciu! — rzekł niewidomy — proś że pana... niech się raczy rozgościć... ja bo nie widzę.
— Wiem, wiem — odrzekł z głębokiem westchnieniem. — Ubolewaliśmy z poczciwym panem Hieronimem nad tem nieszczęściem. Ktoby nie ubolewał? Kamień by zapłakał. Ja bo poniekąd w stosunki szanownych państwa wtajemniczony jestem. Z panem Hieronimem korespondujemy, więc to i owo czasem w liście wtrącił, a prócz tego widzieliśmy się osobiście... kawał czasu, kilka lat temu... Pani — dodał zwracając się się do Anielci — jest córeczką pana Ludwika... na imię pani Aniela.
— Tak.
— Szczęśliwa ziemia, na której takie cudne kwiatki rosną — odezwał się.
Anielcia zarumieniła się na ten niespodziewany komplement, mały człowieczek ciągnął dalej:
— Szczęśliwa, stokroć szczęśliwa.
— W których stronach kraju pan mieszka? — zapytał Kaliński.
— Otóż zadał mi pan dobrodziej pytanie na które odpowiedziéć niełatwo. Dziwi to państwa, a jednak tak jest. Mam maleńki mająteczek na Podolu, bardzo maleńki, mam też i domek w Odessie, w mająteczku dzierżawca, w domku lokatorowie i rządzca, a ja, niby ptak wędrowny, to tu, to owdzie. Parę miesięcy nad Newą, parę nad Tybrem, rozmaicie.
— Zapewne podróżuje pan dla przyjemności?
— Poniekąd tak, a poniekąd nie. Interesa różne mam, stosunki, to i owo, ot aby żyć... ale ostatecznie już mi się ta nieustanna wędrówka sprzykrzyła. Radbym osiąść gdzie na stałe, rolę uprawiać, z samotnością zerwać. W tych okolicach majątek bym kupił, gdyby się co po myśli mojej trafiło. Poszukam, na pomoc pana Hieronima pod tym względem liczyłem... no i trzeba zdarzenia, żem tak