Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ma się rozumieć.
— Eh! to ja, mój Ignasiu, i bez ciebie wiem, choć peremancyów twoich nie znam. Ja też się nie boję. Ile razy wilk mi drogę przestąpił, a dla tego nie bojałem się nic.
— Ja do tego powiadam — ciągnął Wędrowny — że nasz Piotr zanadto sobie onego Rafała bierze do serca.
— Oj biorę, biorę, bo na taką niecnotę dusza się w człowieku wzdryga i truchleje...
— A ja powiadam plunąć! Niech on sobie robi co chce. Dziś, póki tu siedzimy, jak żydy na kupie, to nie bardzo nam do proporcyi z nim, ale skoro grunt się podzieli, a każdy sobie posiedzenie obierze gdzie mu podobniej będzie, to co? Dziś to Latoszyn jeszcze, za rok zaś albo za dwa, pięć folwarczków, a każdy na swoich śmieciach pan i każdy za siebie odpowiedzialny. No, czy nie? Powiedzcie sami, Zacharyaszu.
Zacharyasz, fajkę powoli nakładając, rzekł:
— Niby, rozmyśliwszy się, racya to jest... ale zawsze lepiejby było, żeby takie kwestye między nami sąsiadami nie zachodziły.
— A hambicya! a szlachecki honor! — zawołała Milczkowa — to u was nic nie znaczy? to was nie boli, że po okolicy poczną językami pytlować, na urągowisko was dawać, że siaki taki będzie sobie przezwiskiem godnem zęby wycierał! To was taka rzecz nie boli, nie piecze, nie pali, nie trzęsie jak frybra. To wy taka szlachta sprawiedliwa, lipowicka?!
— Oj, panie Zacharyaszu — zawołał Milczek —