Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Albo ja wiem... albo ja wiem, Zacharyaszu, sąsiedzie. Jeżeli on jest, jeżeli gdzie jest na świecie, to... Et!... może ten sam, a może nie ten sam... może samozwaniec jaki, coby mi za żywota jeszcze fortunę wydrzeć chciał... Możeby mnie z gruntu spędzał, z chałupy wyganiał... ale ja nie dam nic. Niech przyjdzie. Niech spróbuje... ach! niedoczekanie czyje! W swojem dziedzictwie siedzę... fortunę swoją mam... ale żeby zaś nie wiem co, to nie oddam nikomu, nie dam nic!
Zaczął oczami przewracać i pleść różne słowa bez ładu i bez składu, że się jedno drugiego nie trzymało. Chwiał się na stołku. Zacharyasza za rękawy chwytał, prosił, groził, to do całowania, to do bicia się brał, coś o Lipowicach gadał, o żonie, o wielkich pieniądzach, o niemowie, że darmo tylko chleb je. Pomieszały mu się wszystkie pomyślenia w głowie, niby groch z kapustą, poprzewracały, pomąciły. Ot, krótko mówiąc, spił się szlachcic jak nieboskie stworzenie i sam nie wiedział co plótł.
Zacharyasz zaś, jako stateczny człowiek i rozważny, wiedział, że co u trzeźwego w głowie, to u pijanego w mowie. Siedział więc sobie spokojnie i bełkotania tego słuchał, miarkując, żali choć co nieco z niego nie da się wydobyć.
I prawdziwie, pomyślenie Zacharyasz miał dobre, tylko w tem błąd uczynił, że miarę przeholował i za bardzo spoił sąsiada.
— Ty Zacharyasz jesteś — bełkotał Rafał coraz powolniej, bo już ledwie że ledwie językiem mógł