Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

piero gdy nazwisko jego wymieniono, obejrzał się. Gonił za nim dawny pracodawca, węglarz. Był ogromnie podniecony, policzki miał czerwone, oczy nabiegłe krwią. Kwiatkowski przeląkł się, ujrzawszy go w tak nienaturalnym stanie.
— Co panu jest? Co się z panem dzieje? — zapytał.
— Mnie nic — odrzekł — ale jego boli.
— Kogo?
— No, no, dostał, co mu się należało, sprawiłem mu takie mydło, że popamięta.
— O kim pan mówisz?
— Już nieraz ostrzegałem: przyjdziesz kiedyś na moje podwórko i przyszedł... Zaczął tak i owak, po swojemu; prędki jestem z natury, a przytem nie ułamek, wziąłem go w obroty. Sądem groził, skargami... Dobrze kochanku, skarż, ale gdzie świadkowie? On myśli, że ja taki jestem głupi, jak jemu się zdaje. Oj, co nie to nie! Wiedziałem ja dobrze, że parobek pojechał z węglami, a w kantorze i na podwórku żywego ducha nie ma.
— Zawsze pan jesteś prędki.
— Panie, aniołaby ręka zaświerzbiała, nietylko człowieka. Właśnie tylko co powróciłem z przeciwka, byliśmy z moim jednym przyjacielem, no, gawęda o tem i owem, o kłopotach, jak zwykle. Czasy psie, ja się rozżaliłem, on się rozżalił, bo u każdego teraz bryndza... Wypiliśmy trochę — i potem nie zatrzymując się już nigdzie, poszedłem prosto do siebie, do kantoru. Siedzę, robię rachunki, wtem przychodzi żminda.
— Ale kto panie?