Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pełnie wypoczęty i jak zwykle pogodny, Szczur rzekł do niego:
— A teraz wyjrzę aby zobaczyć czy wszystko w porządku, bo musimy już doprawdy wyruszyć.
Podszedł do wejścia kryjówki i wysadził łebek. Kret posłyszał jak mruczy do siebie cicho:
— Ho! ho! ho! A to awantura!
— Co się stało, Szczurku? — zapytał Kret.
— Śnieg — odrzekł Szczur krótko. — Sypie gęsty śnieg.
Kret przywarował obok Szczura i wyjrzał. Zobaczył że Puszcza, która go tak przerażała, przybrała zupełnie inną postać. Nory, jamy, kałuże, wilcze doły i inne rzeczy ponure a groźne dla wędrowca znikały szybko; na wszystkim rozpościerał się dywan z bajki, lśniący a delikatny, rzekłbyś nie stworzony na to aby go deptać szorstkimi łapkami. Drobny pył unosił się w powietrzu i łaskotliwie pieścił policzki, a blask, który zdawał się jaśnieć z dołu, oświetlał czarne pnie drzew.
— Ha, cóż? Niema na to rady — powiedział Szczur po chwilowym namyśle. — Musimy ryzykować i ruszać w drogę. Najgorzej, że nie wiem dokładnie gdzie się znajdujemy, a ten śnieg wszystko przeinaczył.
Krajobraz zmienił się rzeczywiście nie do poznania, Kret zaledwie mógł uwierzyć że to ta sama Puszcza. Wyruszyli jednak odważnie w kierunku, który był według nich najwłaściwszy. Trzymali się razem i