Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Za mostem spotkali Franka Słomkiewicza. Podpierając się laską szedł do miasta.
— O, pan redaktor i pan przewodniczący! — ucieszył się. — Serdecznie witamy w naszej dzielnicy!
Zaczął zaraz zapraszać do domu, niby żeby Małgosi pokazać gołębnik. Musieli na chwilę wstąpić. I ten dom był drewniany, stary, z dachu sypały się dachówki, na podwórzu stały kałuże błota. Usiedli na ławce pod okapem.
— Matki nie ma — przepraszał Franek. — Ja sam nawet nie wiem, czym was ugościć.
Poszedł pokazać Małgosi gołębie. Turoń znów zaczął mówić:
— Spójrz! Oni przecież mieszkają jak w chlewach. Zajrzyj do izby, zobaczysz mokre ściany. Dzieci chorują na stawy, starych wykręca reumatyzm. Weź Krzywego Stefana. Niedaleko stąd ma taki domek — klitkę. Przyjrzyj się, jakie powykręcane ma palce. A przecież są tu rodziny wielodzietne: ośmioro i więcej przychówku!
— Dlaczego nie powiesz o tym, gdzie trzeba? — spytał Muszyna.
Turoń zaśmiał się. — Stary! Krzyczę, wołam na zebraniach. Alarmuję województwo i co? Na każde twoje słowo mają dziesięć. Front robót stanął, bo inwestor na czas nie złożył dokumentacji. Albo brak jest materiałów, albo teren nie uzbrojony...
Wrócili Franek i Małgosia. — Tatku — cieszyła się mała — pan Słomkiewicz dał mi potrzymać gołębia!
Franek chciał pokazać miejsce, gdzie był wypadek.
— Pół kilometra stąd. Niedaleko. Pan redaktor sam zobaczy!
— Kiedy indziej, panie Franku, kiedy indziej. Chcemy jeszcze popatrzeć na budowę wytwórni — tłumaczył Turoń. — To nie w tym kierunku.
Inwalida poszedł z nimi. Szli kawałek wzdłuż rzeki,