Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/424

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   400   —

opowiadam o moich, to mnie wyśmiewasz, jak naprzykład dopiero co, kiedy mówiłem o Mibareku.
— Tam nie szło o tajemnicę, lecz o cuda najoczywistsze.
— O, takich cudów można więcej widzieć na nim. Jest naprzykład tak chudy, że, gdy chodzi, słychać chrzęst kości.
— Nie może być!
— Mówię prawdę. Każdy to słyszał.
— I ty także?
— Na własne uszy.
— Ciekaw jestem, czy i ja usłyszę ten chrzęst kości.
— Całkiem dokładnie, jeśli tylko będziesz uważał.
— Jak on się ubiera?
— Ma tylko trzy części ubrania. Stary szal, który zakłada jako pas na nagie ciało, stary szeroki kaftan z mnóstwem kieszeni i starą chustę na głowie.
— Nie nosi butów, ani sandałów?
— Nigdy, nawet w zimie.
— Więc nie jest widocznie przyjacielem zbytku w żadnym kierunku. Co to? Tu musi ktoś być.
Przybyliśmy w porosłą rzadkiemi zaroślami okolicę. Kary parsknął w ów dziwny sposób, który był dla mnie zawsze pewnym znakiem, że w pobliżu znajduje się człowiek obcy.
Zatrzymałem się i rozglądnąłem dokoła. Nikogo nie zauważyłem. Reszta towarzyszy stanęła także.
— Jedźmy dalej — rzekł Turek. — Co nas to obchodzi, że tu ktoś siedzi?
— Może nic, a może jednak coś. Przywykłem wiedzieć zawsze, kogo mam poza sobą.
— Chcesz może nawet szukać?
— Nie. Koń mój mi powie.
— Allah! Zapytasz go?
— Tak.
— I on odpowie?
— Jasno i wyraźnie.