Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   349   —

kwotę i chciałem ją dołączyć do tamtej. Otworzywszy szafkę, zastałem ją próżną.
— Hm! A czy była przedtem zamknięta? Czy na klucz?
— Tak.
— A sypialnia także?
— Nie. Jest prawie zawsze otwarta, bo żona i dzieci wchodzą tam często, a ciągłe otwieranie nużyłoby mnie.
— Powiadasz, że wygrałeś. Z kim grałeś?
— Z tymi trzema.
— Czy także z kupcem tytoniu?
— Nie. On odjechał, zanim noc jeszcze zapadła. Goście nie byli jeszcze śpiący i pytali, czy zagrałbym z nimi w karty. Przystałem na to i funt prawie wygrałem. Musiałem przytem pić z nimi raki, a że do mnie często przypijali, zamroczyło m nie to cokolwiek i tak się zmęczyłem, że musiałem w końcu gry zaprzestać.
— A potem zaraz poszedłeś do sypialni, aby schować do szafki wygraną?
— Nie. Musiałem im wprzód drzwi otworzyć. Twierdzili, że już zapóżno na spanie. Ranek był już niedaleko i dlatego postanowili zaraz wyruszyć. Zapłacili więcej niż żądałem za to, co zjedli, i odjechali.
— Dokąd? Czy ci to powiedzieli?
— Tak. Mieli się udać do Dojran.
— Hm! A więc na południe, przez Furkoj i Welicę. A skąd przybyli?
— Z Menliku.
— Ach! Z Menliku! I trzech ich było? Czy dobrze im się przypatrzyłeś?
— Naturalnie! Grałem z nimi przez trzy godziny.
Powstał we mnie domysł, że ci trzej złodzieje są identyczni z owymi trzema, których szukaliśmy. To też pytałem dalej:
— Widziałeś zatem także ich konie?
— Tak, trzy siwki.
— Peh ne gicel — jakże pięknie! — wymknęło