Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   262   —

— Z Edreneh. Musimy się koniecznie zobaczyć z trzema ludźmi, którzy tu może zajechali.
— Kto oni?
— Znasz zapewne Manacha el Barsza. Mam jego na myśli i jego dwu towarzyszy.
Utkwił w nas ostre spojrzenie i rzekł:
— Spodziewam się, że jesteście przyjaciółmi!
— Czy przyszlibyśmy do ciebie, gdybyśmy byli wrogami?
— Masz słuszność.
— I czy mielibyśmy kopczę?
— Nie, a już najmniej ty twoją. Znam ją całkiem dokładnie.
To brzmiało niebezpiecznie. Nie dałem jednak poznać po sobie zakłopotania i zapytałem:
— Skąd ją znasz?
— Ona cokolwiek odmienna od zwyczajnych. To kopcza naczelnika. Była przedtem własnością mego brata Dezelima.
— Ach, więc jesteś bratem tutejszego gospodarza?
— Bardzo mi miło. Mam tę kopczę od niego.
— Więc jesteś także naczelnikiem i zamieniliście kopcze ze sobą. Gdzie go spotkałeś?
— W lesie niedaleko Kabacz w chacie żebraka Sabana.
— Ależ on tam właściwie nie jechał!
— Nie, on chciał odwiedzić piekarza i farbiarza Boszaka w Dżnibaszlu. Ja tam wstąpiłem był jako gość.
— A gdzie mój brat teraz?
— Jeszcze w Kabacz.
— Czy wolno wiedzieć, kim i czem ty jesteś właściwie? Jest wielu rozmaitych effendich.
— Powiem ci tylko jedno słowo, a poznasz, jak mnie masz sądzić, słowo „usta“.
Była to tylko próba, ale udała się w zupełności. Nasz gospodarz wykonał ruch, jak gdyby go zaskoczyła miła niespodzianka.
— To wystarczy — rzekł. — Nie chcę nic więcej wiedzieć!