Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   204   —

— I mówisz to z takim spokojem? Nie potępiasz mię pan? nie brzydzisz się mną?
— Nie, panie. Nie jestem oskarżycielem swoich bliźnich, ani też sędzią ich czynów. Nie jestem też święty. Przeciwnie, możem większy grzesznik, niżeli pan, z tą tylko różnicą, że nie mogę panu dorównać w pokucie.
— Niepodobna... Pan może nie wiesz... Zamordowałem człowieka zupełnie świadomie i z rozmysłem.
— Zapewne w obronie własnej...
— Byłoby to jedyną moją pociechą i usprawiedliwieniem, gdybym mógł wiedzieć napewno, że obrona własnego życia wymagała spełnienia tego zabójstwa. Opowiem panu tę smutną historyę, a może rozstrzygniesz moje wątpliwości.
— Dajmy raczej spokój tej sprawie. Poco jątrzyć dawne rany?...
— Owszem, pragnę tego... niech bolą... Zasłużyłem... Znasz pan zapewne smutne dzieje Szlezwik-Holsztynu?
— Owszem.
— I wiesz pan, jak Prusacy uciskali tam Duńczyków?
— Słyszałem o tem dosyć.
— Proszę więc posłuchać. Jestem Duńczykiem. Byłem aptekarzem w pewnej małej mieścinie Szlezwik-Holsztynu, w której przeważała ludność niemiecka, i ta okoliczność już chyba wystarcza, byś pan miał pojęcie, w jak przykrych żyłem stosunkach. Burzyło się wszystko we mnie na widok gwałtów i ucisku ze strony prusactwa, którym ulegali moi rodacy na każdym kroku, I nie zawsze się też kryłem z uczuciem nienawiści, jaką żywiłem względem gnębicieli mej ojczyzny. Nadeszła nareszcie wojna i w mieścinie mojej zakwaterowano wojsko, a na mnie, jako najbardziej podejrzanego o „nielojalność“, nałożono największe ciężary. Cały mój dom zajęli żołnierze, gospodarując w nim, jak u siebie, i z wielkim trudem zdołałem wywalczyć