Strona:Karol May - Syn niedźwiednika Cz.2.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Miejsce istotnie świadczyło, że obozował tu przed kilkoma dniami znaczny zastęp jeźdźców. Mogło się na tem poznać jedynie oko nader wyćwiczone. Podeptana trawa zdążyła się już wyprostować. Tylko znać było po najbliższych krzakach, że konie odgryzły ich końce. Po oświadczeniu Wohkadeha niepotrzebnie byłoby się tutaj zatrzymywać. Wprawdzie słońce stało w zenicie i piekło niemiłosiernie, koniom zaś należał się odpoczynek, lecz postanowiono obozować dopiero nad wodą.
Grunt, dotychczas równy, zaczynał się wznosić. Zprzodu, z prawej i lewej strony wystąpiły wydłużone grzbiety gór. Jeźdźcy jechali po obszernej pochyłości, zarośniętej wysoką trawą i coraz częstszą krzewiną. Nieco dalej rosły podobne do krzewów topole balsamiczne oraz dzikie grusze z rodzaju tych, które Amerykanie nazywają spiked-hawthorn.
Coraz to gęściej wznosiły się drzewa. Białe jesiony, kasztany, jodły, makrokarpa, lipy oraz inne z wijącemi się purpurowemi roślinami.
Skoro droga ostro skręciła na północ, jeźdźcy ujrzeli przed sobą gęsto zalesione góry. Tam zapewne była woda. Dwie dzikie góry wznosiły się stromo, podzielone wąską doliną z szemrzącym pośrodku potokiem. Jeźdźcy stanęli wobec alternatywy: skręcić, czy jechać w tym samym kierunku?

33