Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Szukamy starca, kobiety i chłopca; byli wczoraj w Bleistadt i udali się do Graslitz.
— Wielki Boże, tych ludzi szukacie? Przyszliście w złą godzinę! Ze starym nie będziecie mogli mówić — leży w agonji. Czegóż chcecie od kobiety?
— Przynosimy jej zgubione dokumenty.
— Wejdźcie więc! Niezbyt u mnie ładnie, a smutno, bardzo smutno.
Otworzyła dolną połowę drzwi; weszliśmy do wąskiego pustego korytarza o zmurszałych ścianach. Potem przez wąskie drzwi dostaliśmy się do czegoś, co było niby pokojem, a wobec czego stajnia zasługiwałaby na miano pałacu; co do mnie, to nie umieściłbym w tej okropnej ubikacji nawet konia ani krowy.
W tak zwanym „pokoju“ nie było pieca. Zastępowała go płyta kuchenna z kamieni, pod którą paliło się kilka polan. Szedł od niej blask, oświetlający od biedy tonącą w mroku ubikację. O cieple nie mogło tu być mowy. Kilka garnków i talerzy stało na gołej ziemi, gdyż podłogi nie było. Przy oknie mieścił się stary stół i dwa zniszczone krzesła; naprzeciw drzwi wznosiło się legowisko, na które natychmiast skierowaliśmy uwagę. Składało się z suchych liści przykrytych prześcieradłem, na którem nie dopatrzyłem się ani śladu pierwotnej białości. Kilka zwiniętych ścierek zastępowało poduszki; kołdrą były resztki wyleniałego futra męskiego. Na tem posłaniu leżał starzec; u nóg jego siedział skulony chłopiec, w wezgłowiu klęczała na ziemi córka, podpierając ramieniem głowę ojca. Była tak zrozpaczona, że nie zauważyła nas wcale. Chłopiec poznał nas, i skinął smutnie głową. Starzec leżał nieruchomo; przy słabem świetle polan trudno było zauważyć, czy ma oczy otwarte.

88