Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

scu najmniej czuły na ból. Potem — znowu wdrapałem się na krzesło i zarzuciłem na hak poczwórny sznur.
— Bez światła? Ależ to kunsztyk prawdziwy!
— Udał mi się, oczywiście, dopiero po kilku próbach. Tak tedy na ramionach zawisłem na sznurze, oplatującym hak, i zacząłem windować się w górę, chcąc zdjąć kiełbasę z haka. Dopóki można się było odbijać nogą od krzesła, wszystko szło składnie; gdy jednak krzesło się przewróciło, musiałem się zwrócić do ciebie o pomoc.
— To było zbyteczne.
— Co też ty wygadujesz? — Trzeba było poprostu wypuścić sznur i zeskoczyć.
— Sadzisz, że to takie łatwe wypuścić sznur, opasujący rękę? A zresztą, nie widziałem, gdzie upadło krzesło, i mogłem potłuc się, spadając właśnie na nie. Musiałem cię wezwać. Popatrz na moją rękę! Widzisz sine żyły? Gdybyś się nie obudził, sznur przeciąłby ciało aż do kości.
Miał rację. Mimo to odparłem bez cienia współczucia:
— Zasłużyłeś na to. Ameryka dusi gardła koniokradów stryczkami. W Czechach złodziej kiełbas wiesza się na ramionach. Coś ty sobie właściwie, człowieku, wyobrażał? Przecież gospodarz i jego żona zauważyliby rano, że ich najpiękniejsza kiełbasa podzieliła los...
— Nicby nie zuważyli.
— Chciałeś odkroić tylko kawałek?
— Nie.
— Chciałeś pożreć całą?
— Także nie, choć jestem straszliwie głodny i trzem takim kiełbasom dałbym radę.
— Nie chciałeś jej ani skrócić, ani pożreć? Więc cóż u licha!

67