Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/501

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wyrzuty sumienia nawiedzały mnie prawie każdej nocy. Unieszczęśliwiłem czyjąś rodzinę. Ciągle mam przed oczyma ofiarę fatalnego strzału, ciągle widzę nieznane zwłoki, skąpane we krwi. Wprawdzie Sheppard również nie żyje, ale jestem przekonany, że zdeponował gdzieś i mój weksel i moje wyznanie. Nie wyobraża pan sobie nawet, jak mnie to dręczy!...
— Nic w tem dziwnego. Ale niech pan odda wszystko w ręce Boga. On panu pomoże. Jeden jest Zbawiciel dla wszystkich ludzi, jedno wyzwolenie z opresyj duchowych. Mam wrażenie, że należałoby pomyśleć o tem właśnie teraz, gdy wkrótce rozlegnie się wołanie archanioła: Radość wielką wam zwiastuję; spływa na was falą.
Odwróciłem się na pięcie i wszedłem do kryjówki. Ukrywszy się, zacząłem go obserwować przez zasłonę z bluszczu. Zesztywniał ze zdumienia, patrzył nieruchomym wzrokiem na zasłonę, za którą zniknąłem. Przecież wypowiedziałem ostatnie słowa jego wiersza. Czyżby to był przypadek...
Pokazałem kwity depozytowe Winnetou, i powiedziałem, że Reiter jest synem mego byłego nauczyciela.
— Wiem, dlaczego mi to mój brat mówi, — rzekł z uśmiechem. — Niechaj się spełni jego życzenie! Ta blada twarz jest biedna i była przekonana, że nuggety finding-holu ją uratują; dostanie je od dobrego, wielkiego Chrystusa.
Ucieszyłem się bardzo. Nietylko Reiter miał coś otrzymać, ale i Carpio, o ile, oczywiście, będzie żył do tej chwili. Stan jego pogarszał się stale; opuszczały go siły; tylko głos miał ciągle jeszcze niezmieniony. Na moje słowo, że daje podstawy do nadziei, iż wyzdrowieje, odparł z łagodnym uśmiechem:

493