Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jeżeli tylko dzień, dwa, potrafi wytrzymać, będziemy mogli wypocząć. Na górze, w Graslitz, mieszka jeden z naszych krewnych, fabrykant instrumentów muzycznych. Jestem pewna, że będziemy mogli pozostać u niego, dopóki ojciec nie powróci do zdrowia.
— Chcecie do Graslitz? Na taką górę, przy tym śniegu? Oszaleliście!
— Mamy paszport — musimy iść naprzód.
— Tak — wtrąciła żona Frania — Przecież maja paszport. Kwestja tylko, czy naprawdę chcą jechać do Ameryki, czy też mają zamiar koczować po kraju?
— Kobieta rozpłakała się; po chwili wyciągnęła z chustki kopertę i, podając ją gospodarzowi, rzekła:
— Nie jesteśmy włóczęgami, spotkało nas tylko wielkie nieszczęście. Niech pan otworzy tę kopertę! Leżą w niej nasze szyfkarty.
— Wierzę na słowo — odparł Franio, wzruszony łzami biedaczki. — Trzeba się zastanowić, w jaki sposób wam można byłoby pomóc. Z pwnością jesteście głodni! Siadajcie przy stole.
— Kobieta spojrzała nań z wdzięcznością i usiadła przy stole. Gospodyni wstała, mruknęła coś niechętnie i wyszła do kuchni. Franio rzekł do nas poufnym tonem:
— Jest wściekła, mimo to zrobi, co zechce. Mężczyzna pozostanie zawsze mężczyzną, choćby miał sto bab na karku; aunus producit, non ager. Nie pozwolę, by ci biedacy spali w stajni!
Obydwaj współczuliśmy biedakom i postanowiliśmy zrobić wszystko, co w naszej sytuacji było możliwe: podałem swoją szklankę wina starcowi, a Carpio podsunął nietknięte jadło chłopcu, który rzucił się na nie łapczywie.

36