Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/411

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

oszołomieni szybkością, z jaką zakończyłem pierwsze starcie. Wódz Kikatsów wstał, podszedł do nas i zaczął badać Peteha.
— Uff! — zawołał. — Pięść Old Shatterhanda spada, jak głaz górski. Wódz Krwawych Indjan nie żyje. Odwiążcie obydwóch!
— Ależ, żyje jeszcze — odparłem. — Gdybym go zabił, musiałbym walczyć ze zwyczajnymi wojownikami Krwawych Indjan. Ponieważ Old Shatterhand może się mierzyć tylko z wodzami, nie zabiłem go, lecz tylko ogłuszyłem. Czy warunkom pierwszego spotkania stało się zadość?
Po odjęciu rzemieni, Peteh padł na ziemię jak dziurawy worek. Wobec tego wódz Kikatsów odparł:
— Tak jest, warunek został spełniony, Peteh bowiem leży na ziemi i nie może się ruszyć. Old Shatterhand zwyciężył.
Uff, uff, uff! — rozległo się z pareset gardzieli.
Wróciłem na miejsce i usiadłem pośród starszyzny.
— Dzięki Bogu, że mamy to już za sobą! — rzekł Rost. — Ale najadłem się strachu!
— Ja nie! — odparłem z uśmiechem.
— Naprawdę nie? Naprawdę? Przecież ramiona tego człowieka są czemś w rodzaju nóg słonia. Gdyście byli razem związani, mylordzie, mój głos wewnętrzny mówił mi, że pana tu pogrzebiemy. Czy to możliwe, by pańska mała ręka była zdolna do ciosu, tak potężnego?
— Zawsze był taki silny, — odpowiedział Carpio — nikomu jednak nie okazywał tej siły. Czy będziecie jeszcze walczyć?
— Tak, na tomahawki, — odparłem.
— Dasz sobie radę?

403