Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/386

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak.
— To brzmi groźnie. Dlaczegóż miałby pana wyzywać?
— Tam do licha! Nie chciałbym z tym łotrem zaczynać. Ma muskuły jak bawół. Zresztą nie miałem czasu na naukę fechtunku. Nie umiem odróżnić tercji od kwarty.
— No, o to niema powodu do niepokoju! — wtrącił Carpio. — Moja Safona da każdemu radę; znam go, nikt go w tej dziedzinie nie prześcignie.
Pshaw! — wybuchnąłem śmiechem. — Wtedy i teraz! Nie wyobrażajcie sobie, że będziemy walczyli na dziecinne szabelki.
— Jakże Krwawy Indjanin wpadł na pomysł pojedynkowania się z panem? — zapytał Rost.
— To bardzo proste — odparłem. — Pragnie mojej śmierci; będzie jej żądać od Gawronów. Po wszystkiem, com wam opowiedział, nie przypuszczam, by się na to Kikatsowie zgodzili. Rozegra się — stosownie do zwyczajów indjańskich — walka między tym, który żąda śmierci, a tym, który ma zginąć. Kończy ją śmierć jednego z walczących. Pojedynki te noszą różne nazwy, stosownie do rodzajów broni i warunków walki, Peteh, wściekły żem już nawpół wolny, gotów wyzwać mnie na pojedynek, jeżeli Gawrony nie zgodzę się, bym zawisł na palu.
— Lęka się pan tego?
— Nie.
— Ani trochę?
— Nie. Człowiek powinien robić tylko, to, co jest pożyteczne. A ponieważ strach nie przynosi pożytku, nie podaję mu się. Poruszyłem ten temat tylko poto, by

378