Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/377

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Minął jakiś czas. Dokoła obozu płonęło kilka zaledwie świateł; w obozie było zupełnie ciemno. Podkradłem się pod szałas, w którym leżeli Corner, Sheppard, Eggly i Sachner, skrępowani rzemieniami. Przed szałasem siedział czerwony wartownik; wódz uprzedził go, że się zjawię, nie robił mi więc żadnych wstrętów. Byłem pewien, że jeńcy nie zwracają nań uwagi w przekonaniu, że nie rozumie po angielsku. Badając rękami, znalazłem w szałasie niewielki otwór; był wystarczająco obszerny, by wsunąć przezeń głowę.
Nie spali jeszcze; rozmawiali lakonicznie i sucho. Nie usłyszałem nic zajmującego. W przeciągu godziny, którą przesiedziałem pod szałasem, mówili o rzeczach niesłychanie błahych; a więc, że Cornera dręczą więzy i że prayerman cierpi bardzo wskutek braku tabaki, którą mu zabrano; jak już dawniej wspomninałem, był namiętnym jej miłośnikiem. Już miałem odejść, gdy Sachner rzekł:
— Nie potrafię wcale wyrazić mojej wściekłości. A wszystko było tak świetnie uplanowane! Wprawdzie głuptas, który ku mej hańbie jest moim bratankiem, zginąłby zmuszony do wydobywania złota z dna rzeki, ale cóż mnie to obchodzi? Poto go zabrałem! Gdyby próba się udała, zastosowałbym przy dalszych poszukiwaniach pewien rodzaj mazsyn. Niech to wszyscy djabli! Miejmy jednak nadzieję, że uda nam się w sposób...
— Cicho, ani słowa więcej! — przerwał Eggly. — Takie rzeczy powinno się mówić szeptem, gdyż czerwony łotr, który nas pilnuje, mógłby coś usłyszeć i nabrać podejrzenia. Spróbujmy, czy uda nam się zasnąć w tej mizernej norze!
Nastała cisza. Po chwili oddaliłem się.

369