Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jumblem. Nie sądźcie, że się nie spotkamy! Policzymy się przy okazji! Otrzymam zpowrotem konia. Dowiecie się również, durnie, jak tu na Zachodzie karze się koniokradów. Skończycie na stryczku, jak ostatnie psy!...
Ruszyliśmy wzdłuż creeku. Po jakimś kwadransie ujrzeliśmy starego Sachnera, który się zatrzymał i spoglądał badawczo poza siebie. Winnetou albo ja mogliśmy go teraz schwytać w przeciągu pięciu minut i ukarać za usiłowane zabójstwo; żadnemu z nas jednak nie wpadło na myśl zboczyć choćby na krok z obranej drogi. Gdy to Sachner zmiarkował, pogalopował ku miejscu, w którem leżeli związani towarzysze. Nie ulegało wątpliwości, że ich uwolni z więzów, i że cała trójka ruszy wślad za nami. — —
Medicine-Bow-River była dla nas w dalszym ciągu drogowskazem; miała nim pozostać aż do ujścia. Trzymając się bowiem brzegów rzeki, posuwaliśmy się mimo skrętów szybciej, niż gdybyśmy podróżowali drogą wśród stromych skał i dziewiczych lasów. Niestety, wkrótce doszliśmy do przekonania, że do wieczora do ujścia rzeki nie dotrzemy. Carpio nie mógł sobie dać rady z ognistym kasztanem. Rost dał mu więc własnego konia, sam zaś wsiadł na kasztana, ale i to niewiele pomogło. Carpio był zawadą nawet na najlepszym koniu.
Winnetou nie sprzeciwił się ani słowem decyzji zabrania przypadkowo spotkanego przyjaciela; był to przecież jedyny sposób wydobycia go z niebezpiecznej opresji. Ustawiczne zatrzymywanie się po drodze nie mogło nie gniewać wodza; milczał jednak ze względu na mnie. To zmusiło mnie do zabrania głosu. Chcąc wywołać zainteresowanie samą osobą Carpia, któreby umożliwiło przejście do porządku dziennego nad wada-

301