Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gdyż nie mogliby nic upolować. Zamienimy nadto starą szkapę Carpia na kasztana, i w drogę!
— Dokąd? — zapytał Carpio. — Do domu?
— Cóż nazywasz domem?
— Nie wiem. Gdzie mieszkasz?
— Wszędzie i nigdzie.
— Nie masz posady?
— Nie.
— Wielka szkoda! Dlaczegóż to?
— Nie chciałem.
— Nie chciałeś? — powtórzył. — Co do mnie, zadowoliłbym się w mej biedzie najmniejszem stanowiskiem! Byłem przekonany, że jesteś na jakimś pięknym urzędzie; wczoraj nawet mówiłem stryjowi, że...
— Że musisz się błąkać po Dzikim Zachodzie, podczas gdy ja piastuję w ojczyźnie jakiś wysoki urząd.
— Tak, tak, dosłownie to samo mu mówiłem! Skądże o tem wiesz, Safono?
— Od ciebie samego.
— W jakiż sposób? Nic nie rozumiem...
— Gdyś o tem mówił, leżałem wraz z Winnetou obok w zaroślach. Podsłuchiwaliśmy.
— Ależ, kochany Sapho, to zupełnie jak w indjańskich książkach!
— Albo jak w przeżyciach Dzikiego Zachodu. Potem pomówimy o tem wszystkiem szczegółowo.
— Więc stałeś się westmanem, prawdziwym westmanem?
— Tak.
— Dziwna rzec, niezwykle dziwna! Jakeś mógł wpaść na zuchwały pomysł kąpania się w krwi czerwo-

294