Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dowiedziałem się, że dwie osoby — pewnie stryj z siostrzeńcem — mają być wciągnięte do leżącego w górach finding-holu. Nasza piątka jechała w kierunku gór według marszruty, znalezionej w kufrze prayermana. Nie trudno było się domyślić, że mamy do czynienia z planowanem porwaniem: to trzy kanalje i ich dwie ofiary. Przeczucie mówiło mi, że trójka, która dążyła naprzód, składa się ze stryja, siostrzeńca i obcego gościa z hotelu, na którego zwróciłem uwagę.
Nie mogłem się zająć tą przelotną myślą, gdyż całą uwagę pochłonęła prowadzona obok rozmowa.
— To mądrze, żeś wszystko zniszczył. Jak dałeś sobie radę z ciężkim kufrem przy szalonem tempie ucieczki? — padło dalsze pytanie pod adresem prayermana.
— Ci głupcy zostawili mi dosyć czasu. Później zauważyłem wprawdzie, że są na naszym tropie, ale byłem już tak daleko, że nie mogli mnie dogonić.
— Watter puścił się z pewnością w pogoń.
— Jestem pewien, ale kpię sobie z tego! Ten osioł uważa się naprawdę za westmana! Odrazu zgubi ślad.
— Hm! Djabeł potrafi zamienić w mędrca największego osła!
Pshaw! Zatarliśmy nasze ślady, wsiadając do pociągu; sam Winnetou i Old Shatterhand nie daliby sobie z nami rady.
— Nie galopuj się!
— Nic czynię tego wcale. Nawet najsprytniejszy człowiek nie dowie się, gdzieśmy wsiedli i gdzie wysiedli. A jeżeli kiedyś przypadkowo spotkamy tego Wattera, ani pary z ust nie puści.
— A jeżeli?

256