Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż my mamy robić?
— Usiądziemy na ziemi i spokojnie będziemy czekać. Może wróci dopiero za godzinę. Niech się konie pasą, a pan niech odpocznie trochę; ja zaś zobaczę, czy niema kogoś wpobliżu.
Zacząłem przeszukiwać brzeg lasu. Nie znalazłszy nic, coby wskazywało na obecność ludzi, wróciłem do Rosta. Wysokie drzewa przesłaniały zachodzące słońce; mimo to zorientowałem się, że za jakieś pół godziny mrok zapadnie.
Cienie wydłużały się coraz bardziej wkońcu wschodnia część równiny zasnuła się mrokiem. Apacz wrócił tuż przed nastaniem zupełnych ciemności, dosiadł konia i bez słowa ruszył wzdłuż lasu w kierunku południowym; oczywiście, podążyliśmy za nim.
Rosta żarła ciekawość, czy Winnetou udało się dopiąć celu, nie miał jednak odwagi obarczać mnie dalszemi pytaniami. Milczałem również, wiedząc, że wódz przemówi dopiero wtedy, gdy uzna za wskazane. Nie wątpiłem, że odnalazł tych, których szukał; świadczył o tem beztroski wyraz twarzy.
Po dobrym kwadransie zsiadł z konia, przerzucił mu lejce przez głowę i rzekł:
— Niechaj brat mój Rost przywiąże konie do drzewa i strzeże ich, zachowując się jak najciszej. Damy mu również nasze strzelby, by nam nie przeszkadzały w skradaniu się do bladych twarzy. Niech się nie niepokoi, gdybyśmy nawet nie wrócili do północy, i niech nie opuszcza stanowiska. Chodź, Szarlih!
— Czy naprawdę nie mam powodu do obaw? — zapytał Rost.
— Naprawdę.
— Nawet wtedy, gdyby głos wewnętrzny mówił mi, że grozi panu niebezpieczeństwo?

251