Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czy pana również ukąsił? — zapytał kelner z uśmiechem.
— Nie bardzo, troszeczkę. Ale prayermana zagryzł dosłowne na śmierć. Słyszał pan o tem, mr. Rost?
— Tak. opowiadali mi dwaj kelnerzy, którzy go przynieśli na górę.
— Tak. Był tak pijany, że nie mógł się utrzymać na nogach. Musiałem się nim zająć. Zanieśliśmy go przez podwórze do pokoju w oficynie. Schodził już nadół?
— Nie.
— Nic dziwnego; był tak pijany, że nie sądzę, by przed wieczorem... tam do licha, przecież nie mógł tu być wcale; nie może wcale wyjść.
— Dlaczegóż to?
— Zamknąłem go na klucz. Mimo swego pijaństwa pamiętał o tem, by się nie narażać na niebezpieczeństwo. Bełkotał wprawdzie tylko, ale zrozumiałem, o co mu chodzi. Niepokoił się o pieniądze zainkasowane wczoraj za książki; dręczyła go obawa, by ktoś nie skorzystał z jego zamroczenia, i nie obrabował go. Prosił więc, bym go zamknął na klucz.
— Dziwnie życzenie, prawdziwie pijackie! — rzekł kelner.
— Dlaczego?
— Przecież mógł sam zamknąć drzwi na klucz od wewnątrz!
— Racja! Zaproponowałem, by to uczynił, ale cóż można poradzić, gdy się pijak uprze? Nic a nic. Skompromitował się niesłychanie, gdyż utrzymywał z początku, że wytrzyma pięć razy tyle, co ja, a mimo to spiłem go do utraty przytomności, choć się bronił, jak lew. Muszę zobaczyć, co się z nim dzieje!
Wstał od stołu i wyszedł.
Ten człowiek cieszy się ze swego pijackiego zwycięstwa i jest dumny z niego, ale mój pogląd na temat tej pijatyki był

186