Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jeżeli chcecie się przekonać o działaniu tego wiersza, popatrzcie na tego nieznajomego!
Wskazał na mnie ręką i ciągnął dalej:
— Był zbyt oszczędny, aby kupić całe źródło łaski; wziął tylko kropelkę, lecz podziałała tak potężnie, że oto chwyta się za piersi, by wyciągnąć z portfeul pieniądze, potrzebne na zapłacenie reszty utworów. Śpieszę, by duszę jego wyratować od niecnej śmierci!
Po tych słowach wyjął z walizki książki i zeszyty, których nabycia przed chwilą odmówiłem, rozłożył je znowu przede mną i wyciągnął rękę po pieniądze. Bezczelność ta poruszyła mnie do głębi. Winnetou określiłby mój stan temi słowy:
— „Brat mój wystrzeli za chwilę, już ma pełno naboi w ustach i w dłoniach“.
W podobnych wypadkach zaczynałem zwykle od tonu przyjaznego i uprzejmego, który stopniowo przechodził w zgoła przeciwległe dziedziny uczucia. Zapytałem więc prayermana z dobrotliwym uśmiechem:
— Muszę przyznać, że wiersz wywarł na mnie głębokie wrażenie. Zna pan autora?
— Znam.
— Któż to taki — czem się trudni?
— Był słynnym koniokradem.
— Ach tak! Był, a więc już nim nie jest?
— Nie. Rozczytywanie się w naszych pismach naprowadziło go na drogę skruchy. Napisał ten wiersz w godzinie konania.
— W godzinie konania? A więc nie żyje?
— Nie. Czy niewiadomo panu, że w tym stanie karze się koniokrada stryczkiem?
— Ach tak, więc go powieszono! Jest pan tego pewien?

115