Strona:Karol May - Reïs Effendina.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zniknąć, ani ich odprawić. Został więc, skrzyżował ręce na piersiach, dotknął prawicą czoła, ust i serca, i skłonił się prawie tak nisko, jak marszałek domu mojego Turka. Z tego pozdrowienia można było wnosić na pewno, że przybysze, a przynajmniej pierwszy z nich, nie byli ludźmi zwykłymi.
Pierwszy był to mężczyzna w sile wieku, dobrze zbudowany i, jak spostrzegłem, elegancko ubrany. Miał na sobie szerokie białe spodnie, ciemne meszty, złotem wyszywaną bluzę, a na biodrach czerwony jedwabny pas, u którego wisiała krzywa szabla; z za pasa wyzierały złotem i kością słoniową wykładane głownie pistoletów. Z ramion zwisał mu biały jedwabny płaszcz. Turban był z tej samej materji i tego samego koloru. Twarz jego, której ciemne oczy przyglądały mi się z badawczą życzliwością, okolona była pełną, czarną brodą, tak piękną, jaką rzadko kiedy widywałem. Nie spojrzawszy na reisa, pozdrowił mnie:
— Niechaj Allah obdarzy cię dobrym wieczorem!

55