Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zejrzeć się wprzódy cokolwiek na polu walki? Nie mogłem się pozbyć tej myśli. Nie przeprawiłem się więc napowrót przez Thathar, lecz puściłem się wzdłuż lewego brzegu tej rzeki na północ, by dostać się do gór Kanuca. Dopiero gdy już połowa popołudnia minęła, nasunęła mi się myśl, czy też Wadi Dżebennem, gdzieśmy z Anglikiem spotkali koniokradów, nie jest częścią gór Kanuca. Nie mogłem sobie dać odpowiedzi na to pytanie; ruszyłem dalej tą samą drogą, a potem trzymałem się więcej na prawo, aby zajechać wpobliże Dżebel Hamrin.
Słońce już zaszło, gdy zauważyłem na zachodnim widnokręgu dwóch jeźdźców, zbliżających się z wielką szybkością. Skoro tylko mnie spostrzegli, zatrzymali się na chwilę, a potem podjechali ku mnie. Czy miałem uciekać? Przed dwoma? Nie. Wstrzymałem swego konia i czekałem na nich. Byli to dwaj mężowie w sile wieku. Zatrzymali się przede mną.
— Ktoś ty? — zapytał jeden z nich, patrząc pożądliwie na mego konia.
— Cudzoziemiec — odpowiedziałem krótko.
— Skąd przybywasz?
— Z zachodu, jak widzicie.
— Dokąd zmierzasz?
— Dokąd mnie kismet poprowadzi.
— Chodź z nami. Będziesz naszym gościem.
— Dziękuję ci. Mam już przyjaciela, co mi się wystara o nocleg.
— Kogo?
— Allaha. Żegnam was!
Byłem zanadto nieostrożny, bo ledwie się odwróciłem, sięgnął jeden z nich za pas i w okamgnieniu trafił mnie oszczep tak silnie w głowę, żem natychmiast zleciał z konia. Oszołomienie wprawdzie nie trwało długo, ale przez ten czas rozbójnicy mogli mnie związać.
— Sallam aaleikum — powitał mnie jeden z nich. — Nie byliśmy przedtem dość grzeczni i dlatego nie była ci nasza gościnność przyjemną? Ktoś ty?
Nie odpowiedziałem naturalnie nic.
— Ktoś ty?
Milczałem, mimo iż on do pytania tego dodał kopnięcie.