Strona:Karol May - Na granicy tureckiej.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   29   —

pokojów i rzuciliśmy się na łóżka zmęczeni i znużeni niewymownie. Zasnęliśmy też w jednej chwili. Niestety sen nasz trwał najwyżej kwadrans, gdyż obudziło nas nieznośne swędzenie i dziwny ból piekący. Zapaliliśmy światło i ujrzeliśmy się otoczeni miljardami tych wstrętnych owadów, które nie tylko tutaj w Azji, ale i w Europie nieraz się dać we znaki potrafią.
Widząc, że walka z tą armią do niczego nie doprowadzi, uznaliśmy za stosowne ustąpić z placu boju i, pochwyciwszy koce, wynieśliśmy się na dach. Tutaj postanowiliśmy spędzić noc i owinąwszy się szczelnie, ułożyliśmy się na deskach. Zaledwie jednak przytknęliśmy do nich głowy, porwaliśmy się zdziwieni. Pod nami toczyła się jakaś ożywiona rozmowa, której dźwięki aż tutaj do nas dochodziły.
— Sidi, ten dach leży nad pokojem Abdahana, — szepnął Omar.
— Tak jest, — odrzekłem. — Żałuję bardzo, że nie mogę rozróżnić wyrazów. Ciekaw jestem z kim i o czem Abdahan tak rozprawia.
Zamiast odpowiedzi Omar, zręczny i lekki jak wiewiórka, począł pełzać po dachu, szukając szpary lub choćby cieńszej deski, któraby pozwoliła mi posłuchać tej interesującej rozmowy.
Nagle Omar syknął cichutko i delikatnie. Przysunąłem się ostrożnie do niego i namacałem zwój gałganów, głęboko w dach wkręcony. Była to widocznie zatyczka, zasłaniająca otwór, przez